A bez PIC, czyli jak się przyglądać żeby zobaczyć
W poprzednich tekstach parę razy padało, jak bardzo głęboko wierzę w dobre przygotowanie do planowania. Właśnie skończyłam binge watchować Chef’s Table, więc natrętnie narzuca mi się kulinarna analogia do przygotowania mis en place przed startem serwisu. Czyli gdzieś z tyłu głowy mamy myśl, co byśmy chcieli przygotować albo czego najbardziej potrzebujemy, sprawdzamy na ile to, co mamy pod ręką się nada, sprawdzamy czy jesteśmy w stanie ogarnąć resztę potrzebnych rzeczy. A potem wszystko obieramy, siekamy w kostki czy jakieś inne julienne, układamy ładnie na blacie i przystępujemy do dzieła. Generalnie masa roboty, ale z czasem da się nabrać wprawy i przyzwyczaić do tego tak, że idzie w miarę szybko i w sumie bezboleśnie. Podobno, nie dotarłam do tego momentu w kuchni, ale w pracy z insightami jakoś tam się udało;)
Ponieważ porządne przygotowanie wymaga wykorzystania sporego kawałka naszej własnej mocy obliczeniowej i zżera czas i energię, warto też do tego tematu podejść możliwie rozsądnie - szkoda przepalać czas i siły na robienie rzeczy bez sensu. Może sie mylę (change my mind, zapraszam do dyskusji!), ale wydaje mi się, że temat tych analiz jest najczęściej traktowany jeszcze bardziej powierzchownie i z całkowitym brakiem zrozumienia, niż np temat wskaźników.
Te ostatnie wyglądają mądrze, coś tam się dzieli, odejmuje, jakieś procenty z tego wychodzą, magia liczb (jakichkolwiek, nieważne) na slajdach, do tego wykres bez skali i legendy i prezentacja jest, że klękajcie narody.
No chyba że trafi się taki szef, na jakiego ja miałam szczęście trafić w poprzedniej firmie i zmusi do myślenia ;) Ale tych obszarów, które jednak operują na prostych parametrach, które wypada przynajmniej umieć odnieść do benchmarków, jest mimo wszystko coraz więcej.
Ze wstępną analizą jest jeszcze gorzej. Dlaczego? Opcje są dwie:
“obrazki ładne, znam ze studiów, tu się wstawi krzyżyk, tam się wpisze coś intuicyjnie, jakąś wagę sie temu nada i bang! Profesjonalna na przykład macierz GE zrobiona w dwie godziny super sympatycznych warsztatów”. Lepiej z tych postitów, zużytych w procesie, pyknąć jakieś origami, naprawdę.
“cyklicznie przygotowuję te prezentacje strategiczne na najbliższy kwartał (sic!) i tam ten swot jest zawsze. (no uwzięłam się, sorry) No to go zrobię. No i planuję, umiem patrzeć szeroko, więc PESTEL i sygnały zmian muszą być”.
Obydwie te postawy obserwuję równie często wśród moich Studentów i tych osób, które w organizacjach są w takim miejscu, że ciężko im albo zobaczyć szerszy obrazek - na co wpływa ich działanie, w jaki sposób, a co za tym idzie, jakie powinno być, żeby było ok. W sumie sensowne przygotowanie takich podstaw merytorycznych do pracy nad planem jest mega trudne w pierwszych podejsciach.
Żeby to sensownie zrobić, trzeba połączyć parę elementów. Po pierwsze, zastanowić się jakie jest zadanie, o jakiej skali, z jakiego zakresu. Inaczej robimy dobre podprowadzenie pod kampanię czy plan bieżących działań w jednym punkcie styku z klientem, a inaczej gruby plan biznesowy wdrożenia nowego produktu.
Mam takie nieodparte wrażenie, że tak jak wszędzie, tego się nie da tak do końca nauczyć wyłącznie z książek, takich procesów trzeba po prostu przejść tyle, żeby pewne rzeczy weszły w nawyk, a doświadczenie napędzało intuicję, jak ugryźć dany temat. Bo często, zanim znajdziemy właściwy kąt podejścia do zagadnienia, będzie trzeba paru prób, które pokażą nam gdzie jest ściana;) Bo np z wybranej przez nas metody analizy nie wychodzą żadne kaloryczne wnioski. Więc tak jak wszędzie, pewna część naszej pracy i tak będzie do szuflady. I oby, bo pójście dalej z miałkimi, rozmytymi banałami, albo spowoduje że z przygotowania planu wyjdą nici, albo już na etapie wdrożenia wyjdą takie dziury, że pytanie “kto to panu tak spaprał” będzie pojawiało się częściej niż na budowie domu.
Po drugie, kluczowe jest zadanie sobie arcyważnego pytania, ale nie co chcę w życiu robić, tylko czego potrzebuję, żeby mój plan złapał dobre fundamenty, jakieś ramki. Na to jest kilka bardzo dobrych sposobów, które sobie sama przez te lata wypracowałam na bazie książek, dość luźnego podchodzenia do tych wszystkich znanych modeli analitycznych i adaptowania do swoich potrzeb i rozpoznania bojem ;)
Po trzecie: Salvador Dali podobno twierdził, że żeby naprawdę być malarzem, trzeba mieć do perfekcji opanowany warsztat, tak żeby żadne ograniczenia naszych umiejętności nie zaburzały transferu idei na płótno. Noo, tyle to nie, ale fakt jest taki, że im więcej masz w swojej skrzynce narzędzi, których działanie dobrze znasz i rozumiesz, tym łatwiej kreatywnie z nich korzystać. Finalnie i tak kończy się na złotej bazie, od której startujesz z automatu, ale zawsze może się okazać, że warto domieszać do niej jeszcze coś, żeby uzyskać pożądany twist.
Super jest też w trakcie nauki trafić na kogoś, kto naprawdę zatrzyma się nad tym co i jak pokazujesz i zacznie Cię pytać po co to jest, co z tego wynika i dlaczego się znalazło w Twoich dokumentach. To jest genialne uczucie. Tak samo jak natrafienie na zagadnienie, które w sumie nie wiadomo na pierwszy rzut oka, jak ogarnąć. Zmusza do poćwiczenia mózgu, jest ekstra łamigłówką, która potrafi czasem zestresować, ale czasem naprawdę zająć i dać uczucie jak po dobrym treningu sportowym. Tylko zadyszka bardziej intelektualna ;)